Jeśli jest coś, co w
blogach nie specjalnie mi się podoba, to fakt, że blogi
hobbystyczne systematycznie zabijają gatunki (czy też formy)
dziennikarskie. Oczywiście notki blogowe, czy wpisy nie robią tego
otwarcie, to raczej coś, co nazwałbym skutkiem ubocznym. Ot,
zamiast felietonu - notka, zamiast omówienia czy analizy – wpis.
Nie twierdzę, że to źle – bo blogi mimo wszystko demokratyzują
dziennikarstwo, piśmiennictwo i same w sobie stanowią gatunek z
masą podgatunków.
Tekst bierze udział w akcji Karnawał Blogowy #50: Publicystyka
W czasach kiedy zaczynałem
pisać i upubliczniać swoje erpegowe przemyślenia, blogi były w
zasadzie niczym innym, niż tylko prywatnymi dziennikami czy
pamiętnikami. W roku 2002 mało kto znał blogi tematyczne,
korporacyjne, hobbystyczne. Blogosfera eksplodowała kilka lat
później i do dziś mam znajomego, który kiedy słyszy słowo blog,
myśli że to pamiętnik nastolatki (pewnie ostatni taki chodzi już
po świecie).
Zamiast bloga, w roku 2002
można było posiadać stronę, portal, vortal albo magazyn. W każdym
przypadku, aby mieć coś podobnego należało znać HTML i kręcić
się już przy CSS. Portal czy vortal wymagał znajomości PHP oraz
MySQL, aby zbudować na nich autorski silnik. Choć pojawiały się
już gotowe CMSy takie jak np. phpNUKE czy fora Bbphp. Nie mniej
jednak wiązało się to koniecznością opłat hostingowych.
W roku 2002 założyłem
więc magazyn poświęcony grom fabularnym. Taki magazyn, był po
prostu stroną internetową, aktualizowaną w stały odstępach czasu
– w moim przypadku co miesiąc. Darmowy hosting na Interii, czysty
HTML z CSSem i sporo czasu na pisanie tekstów oraz absolutny brak
komentarzy.
Samo stwierdzenie, że
„wydaje się” magazyn, narzuca już pewne pseudo dziennikarskie
ramy, co więcej zmusza do ustosunkowania się wobec gatunków.
Wzorem było dla mnie czasopismo Magia i Miecz oraz Portal. Nie
miałem jednak zamiaru kopiować formuły tych czasopism, chciałem
aby mój magazyn był ich zaprzeczeniem. Postawiłem więc na twardą
publicystykę, którą rozumiałem wówczas jako zbiór takich
gatunków jak recenzja, felieton, wywiad, reportaż, relacja,
omówienie, analiza, opinia, wiadomość, zapowiedź, z absolutnym
pominięciem scenariuszy, zahaczek, historii postaci – czyli całego
erpegowego mięcha. Pismo miało być też skierowane do lokalnej
społeczności, a w moim niewielkim mieście sporo się wówczas
działo – kilka fanzinów, larpy, fundowanie klubu, duży serwis,
po prostu masa fermentu, który wysoko procentował.
Dziś, w dobie galopującej
blogeryzacji, tego rytmu oraz uporządkowania brakuje mi najbardziej.
W przestrzeni panuje spory chaos – notki wyskakują
niespodziewanie, blogi skaczą po tematach, po gatunkach. Same zaś
gatunki stają się coraz bardziej zatarte. Te mniej znaczące,
wypierają to co wartościowe. A te, które ocalały nieco się
degenerują. Bardzo dużo suchych recenzji, sporo bezpłciowych
newsów, nieświadoma felietonistyka. (Oj, uświadomiłem sobie, że
na starego zgreda wyszedłem ze dwa akapity wcześniej.)
Zastanówmy się jak wyjść
z tego impasu. Najlepiej będzie, jeśli odniosę się do własnych
doświadczeń i spostrzeżeń na temat gatunków, którym warto
przywrócić blask.
Felieton
Felieton – to
teoretycznie najłatwiejszy gatunek, jak wspomniałem sporo blogerów
uprawia go mniej lub bardziej świadomie. Jednakoż pozwolę się
sobie ze sobą nie zgodzić. Tak naprawdę, to wymagająca, acz
dająca wielkie możliwości forma, aczkolwiek jakby bezforemna.
Dobry felieton jest stosunkowo krótki i zwarty. Poświęcony często
bieżącej tematyce, ale nie koniecznie – ot, to idealny gatunek do
wyrażania tego co autorowi siedzi na wątrobie. Często więc
felietony są krytyczne wobec pewnych zjawisk, piętnujące jakieś
zachowania i tendencje. Nikt nie pamięta, ale Seji pisał na
Polterze swoje „Marudzenia”, a w Polityce mamy Stommę, Passenta
(obaj felietoniści kiedyś zdecydowanie mniej marudzili). Felieton
bywa też satyryczny – mniej lub bardziej. Stanisław Tym kpi na
łamach Polityki z polityków trochę przy tym między wierszami
marudząc jak dwaj wcześniej wymienieni. Za to Wojewódzki ostro
jedzie po bandzie waląc w cyklu Mea Pupla w gwiazdy i gwiazdeczki
tzw. showbiznesu – coś podobnego w kilku numerach Gwiezdengo
Pirata uprawiał z powodzeniem Trzewik. Groński zaś bywa ciepły,
zabawny lub smutny na przemian, ale zawsze pełen anegdot. To takie
oczywiste przypadki dobrych felietonistów. To co mniej oczywiste i w
erpegowym światku w zasadzie niewykorzystywane, to formy jakie
felieton może przyjmować – a jest elastyczny niczym durex
napełniony wodą.
Felietonista ma prawo
świadomie rozmijać się z prawdą, wysysać z palca i ubarwiać,
pogrubiać, uwydatniać, wręcz hiperbolizować do granic groteski
włącznie. Felietonista może wymyślić sobie alterego, głupsze
lub mądrzejsze niż on sam. Felietonista może gadać sam ze sobą,
rozmnożyć się, robić wywiady z nieżyjącymi. Pisać listy od
czytelników i samemu na nie odpowiadać. Form jest zatrzęsienie –
poważnie, nalejcie wody do prezerwatywy, i zobaczcie ile jej się
tam zmieści.
I co najważniejsze,
felieton jest jak tarcza – czegokolwiek nie napiszesz, zawsze
możesz powiedzieć, że to był tylko felieton i zlinkować do
mojego bloga. Ale... felieton kocha cykl, cykl lubi mieć nazwę,
nazwa ustala formę. Najprostszy przykład z naszego podwórka:
Tetryki. Trudność felietonu polega na tym, aby dobrze dobrać jego
formę, język, punkt widzenia „podmiotu czynności twórczej”,
tak aby było w miarę krótko, cyklicznie i atrakcyjnie.
Wywiad
Wywiad – gatunek, który
w blogosferze praktycznie nie występuje. W zasadzie często korzysta
z niego Borejko, czasem przy okazji premiery nowej gry inny bloger.
Poza tym, posucha. Zabawne jest to, że wywiad jest najłatwiejszą,
najbardziej ergonomiczną dla autora formą publicystyki. Blogerzy,
autorzy, fejmusi to istoty próżne. Każdy chce, żeby ich ksywa,
blog, dzieło pojawiło się u kogoś innego. To łechce – możesz
się zapierać nogami i rękami, nawet jeśli nie masz parcia na
szkło, fajnie się czujesz, jak inne bloger coś fajnego o tobie
napisze, wzmiankuje twoją grę lub tekst, to jest ci miło. Wyślij
propozycję wywiadu do 10 osób, a 8 się zgodzi, 1 oleje bo ma cię
za nic, 1 jedna z bólem serca powie, że nie ma czasu.
Odrzucenie, to to czego
nie musisz się obawiać, choć wydaje się, że jest to
najtrudniejsze wyzwania. Trudne jest coś innego – trudno jest
wymyślić fajne pytania.
Mam na to swoją
sprawdzoną metodę. Nigdy nie wysyłam pełnej listy. Umawiam się
na partie po 3 pytania. Wysyłam dwa ogólne i jedno szczegółowe.
Jak dostaję odpowiedzi wysyłam następne 3 dbając o to, aby choć
dwa nawiązywała do wypowiedzi. Dzięki temu łatwo uniknąć
onetowych pytań z dupy. Rozmówca nie jest przygwożdżony nadmiarem
kwestii, więc napisze więcej niż oczekuję. I mam w miarę zwarty
wywiad, który nie rozłazi się na boki i choć trochę przypomina
rozmowę. A jeśli rozmówca popłynie, zawsze mogę do fragmentu
jego już udzielonej odpowiedzi dopisać pytanie. Podsumowując –
ty piszesz 10 zdań ze znakiem zapytania na końcu, a dostajesz 100
zdań zakończonych kropką i nagrodę biznesmena roku.
Recenzje i omówienia
Recenzje i omówienia –
problem recenzji nie dotyczy specjalnie blogosfery, nie jest to
popularny gatunek, ot pojawi się coś raz na jakiś czas. To raczej
problem serwisów. To także mój problem, bo z recenzjami mam zawsze
kłopot. Zacznijmy może ode mnie.
Nie potrafię napisać
krótkiej recenzji, wiecie takiej jakie pisywał Trzewik w Gwiezdnych
Piratach z czasów papierowych. Nie ma bata. Recenzję Bandits and
Battlecruisers rozwlekłem na 5 długich wpisówco dało w sumie
między 20 a 40 tysięcy znaków (nie pamiętam). Trzewikowi
wystarczyłoby 500 – 1000. Mój problem wynika z tego, że mieszam
recenzję z omówieniem. Dlaczego? Bo o tym, że istnieje coś
takiego jak omówienie przypomniałem sobie dopiero przed momentem.
Ta forma opisowej recenzji była popularna we wczesnych numerach
Magii i Miecza. Rozwlekłe artykuły opisujące podręcznik rozdział
po rozdziale – do dziś pamiętam tę poświęconą grze King Artur
Pendragon czy GURPS. Najwyraźniej dążę do podobnego wzorca. Takie
recenzje mają z pewnością sporą wartość poznawczą i są z
reguły bardzo obiektywne – co w przypadku recenzji wcale nie musi
być zaletą. Ale o tym za chwilę. Ja ten obiektywizm niweluję,
wsadzając gdzie popadnie osobiste oceny cech recenzowanej gry,
każdego rozdziału czy co ważniejszych koncepcji. I nie sądzę,
aby było to specjalnie zdrowe. Uważam jednak, że omówienia gier –
czy może lepiej recenzje opisowe są dosyć ważne z punktu widzenia
czytelnika, który dzięki temu może zapoznać się z zawartością
podręcznika czy dodatku i choć sam unikam obiektywizmu, to bardzo
go cenię. Takich recenzji jest jednak jak na lekarstwo. Dominuje
odmienne podejście, które byłoby równie wartościowe gdyby
recenzenci mieli jaja we właściwym miejscu.
W przypadku
najpopularniejszej formy recenzji, która skupia się w finale na
wystawieniu oceny liczy się dla mnie subiektywizm. Pisał o tym
także Furiath. Tak naprawdę za ten rodzaj recenzji pełną
odpowiedzialność ponosi jej autor, bo to on wyrabia sobie markę,
to on buduje sobie grono czytelników o podobnych gustach, którzy
mogą jego zdaniu w ciemno zawierzyć. Obiektywna recenzja to mit,
obiektywna recenzja to bezużyteczny tekst – trzeba sobie to
zapamiętać. Recenzent, który idzie w tej kwestii na kompromisy
sporo traci, bo okazuje się, że czytelnik dzięki niemu popełnić
może błędną decyzję. Dlatego dla mnie nie liczy się sama treść,
dla mnie liczy się autor. Są tacy, których gusta pokrywają się z
moimi w 80%, są tacy, których zdanie jest tożsame z moim w 20%
przypadków. Pamiętam recenzje z pierwszych numerów Świata Gier
Planszowcyh. Oto gra która dostaje ocenę 8/10, a zaraz gra z oceną
10/10. Ta pierwsza spod palców Trzewika, druga spod ręki Pędraka.
Kupuję obie gry, w pierwszym przypadku zachwyt, w drugim
rozczarowanie. Czy Pędrak mnie wyrolował? Nie. Po prostu nie znałem
wówczas jego gustu, a doceniał on zupełnie inne rzeczy niż te,
które mi pasują. Nie mniej jednak, na forum internetowym jest cała
kupa osób, które podzielają zdanie Pędraka. Polecił on grę,
którą uwielbiał, która w swojej klasie jest świetna. Miał jaja
na miejscu. A mógłby przecież napisać popularne w recenzjach i
zachowacze pierdoły: nie polecam graczom takim i siakim, a w
minusach walnąć nie dla każdego i polecieć grze po ocenie, dać
zachowawcze 7/10. Tylko czy jest fair, aby recenzent wystawiał ocenę
grze, która jest niezgodna z własnym odbiorem? Nie. Gość wziął
odpowiedzialność za to co napisał, i dzięki temu jeśli następnym
razem poleci lub odradzi jakąś grę, z jego opinii w ciemno będą
mogli skorzystać zarówno ci, którzy jego gust podzielają, jak i
ci, którzy go nie podzielają (na zasadzie opinii odwrotnej).
W Świecie Gier
Planszowych była też taka zasada – o słabych grach nie piszemy.
Bo gier planszowych jest tak dużo, że nie warto marnować miejsca
na słabizny. Przeto czytelnicy nie uświadczali kszanka-zone na
łamach. Słabizny wracały do wydawców. W przypadku gier
fabularnych jest inaczej. Oto w najlepszym razie kilka gier do
recenzji rocznie. Dlatego każdy podręcznik, który trafia do
redakcji zostanie zrecenzowany i każdy oceniony. Tendencja jest też
prosta, założenie odgórne gry wydane w Polsce są albo słabe,
albo średnie. A żadnej nie warto polecić. Oto szklany sufit, wyżej
niż 8,5 nie podskoczysz. Serwisowy recenzent jest jak ta pani od
matematyki, którą miałeś w liceum: mówiła bardzo dobrze, siadaj
dostateczny.
Problem oceny wynika
prawdopodobnie z niezrozumienia tego, jak czytelnik rozumie ocenę.
Czytelnik widząc liczbę działa instynktownie i interpretuje ją
jako: polecam, nie polecam oraz w środkowym przedziale jako nie mam
zdania, trudno powiedzieć, zagraj u kolegi, mam wątpliwości.
Największy rozdźwięk między tym co recenzent myślał kiedy
oceniał, a tym co o jego ocenie myśli czytelnik, jest na granicy
„polecam”, a „mam wątpliwości”. Jak sądzę, recenzent
myśli, że poleca od 7 w górę, 5 i 6 zostawia dla gier średnich,
a poniżej to oceny słabe. Lecz odbiór jego oceny dramatycznie
rozmija się z intencją, okazuje się, że recenzent ponosi
druzgoczącą porażkę komunikacyjną. Dla czytelnika polecam to
oceny od 9 do 10, „mam wątpliwości” to 7 do 8, a nie polecam to
od 1 do 6. Co bardziej zorientowani dostrzegą w tym odbicie
wskaźnika NPS (który choć nie jest doskonały, jest bardzo dobrym
narzędziem i sam oceniam go 9/10). Jedynym lekarstwem jest tu
sprowadzenie oceny do wspólnego mianownika, pisma komputerowe np.
CD-Action już dawno to zrobiły, recenzenci gier fabularnych i
planszowych ciągle mają klapki na oczach. Prawdopodobnie wynika to
z faktu, że przyzwyczajeni są do występowania z pozycji siły (ja
oceniam, ja decyduję) i ratują się bezużytecznym opisowym
wyjaśnieniem ocen, ale prawda jest taka, że to nie działa, bo ich
siła ma najczęściej charakter urojony.
Prawdopodobnie problem z
ocenami wynika też ze zbytniego skupienia na mało istotnych
kwestiach i przeszacowanemu wpływowi pierdół na ocenę. Często
mam wrażenie, że recenzent domyślnie daje 10/10, a potem za każdą
wadę odejmuje, na siłę ich szukając nieistotnych baboli. Brak po
prostu bilansu. Co wskazywałoby na to, że recenzenci piszą nie dla
konkretnego czytelnika, któremu mogą wskazać fajny produkt, czy
odradzić fuszerkę, ale podchodzą do tej kwestii bezpłciowo pisząc
dla każdego. Innymi słowy boją się, lub nie mogą pozwolić sobie
na bardzo wartościowe podejście subiektywne i budowanie własnej
recenzenckiej marki. No cóż, jaja mają gdzie indziej. Ale jak się
chce, to da się tę sytuację naprawić. Wystarczy być szczerym z
samym sobą, polecać to co chcemy polecić i nie bać się tego.
Wierzcie mi, że szybko takie podejście procentuje.
Największym problemem
recenzenta serwisowego jest to, że często dostaje w łapy gry,
których sam nigdy by sobie nie kupił. Dostał to pisze recenzję.
Siada i pisze na temat, który absolutnie go nie interesuje, bo jest
fanem mainstreama a recenzuje indiasa, albo odwrotnie, w przypadku
gier planszowy dostał fillera, a uwielbia ameritrashe i tym podobne
przypadki. Wynikiem jest niezadowolenie recenzenta, czytelnika,
redakcji, wydawcy. Cieszą się tylko hejterzy. No sami powiedzcie
czy to zdrowa sytuacja? Dlatego zawsze, ale to zawsze, nad recenzje
opatrzone dopiskiem: dziękujemy wydawnictwu X za udostępnienie
egzemplarza gry Y, przedkładam recenzje i oceny osób, które
polecają bądź odradzają grę zakupioną z własnych funduszy.
Koniec
Ponieważ chciałbym
wyrobić się w czasie i zmieścić w ramach karnawału blogowego o
numerze ewidencyjnym 50, pozwolę sobie w tym miejscu, ten
gigantyczny tekst zakończyć. Z dużą dozą prawdopodobieństwa, w
przyszłości będę ten „wpis” repostował dzieląc go na
mniejsze fragmenty i poprawiając bądź uzupełniając. Choć
chciałbym, to nie mogę go też wyleżakować, więc idzie w sieć z
dobrodziejstwem inwentarza, niemal spod palca. Za co przepraszam. Mam
jednak nadzieję, że przymkniecie oko i dyskusja nie zdryfuje na
interpunkcję lub ortografię – mam świadomość, że w tekście
zakopałem sporo min, których w tej chwili nie potrafię dostrzec.
Tekst jest bardzo na miejscu. Fajnie, że o tym napisałeś i zwróciłeś uwagę na takie coś jak gatunki literackie. Rzeczywiście prowadząc bloga można o nich całkowicie zapomnieć. A szkoda.
OdpowiedzUsuńCo do wywiadów, z kim? Ze swoim graczem, swoim prowadzącym grę, jakimś blogerem erpegowym? Nie każdy ma pod ręką jakiegoś aktywistę klubowego fantastyki/erpegie/planszówek) czy konwentowego.
OdpowiedzUsuńŚrodowisko mikroskopijne, część kandydatur na wywiad w realizacji może przypominać wzajemne towarzyszenie adoracji. Zresztą, nie każdy ma coś ciekawego do powiedzenia, kolejne ograniczenie zbioru potencjalnych kandydatur...
Michał - z kim chcesz. To co ktoś ma ciekawego do powiedzenia zależy tylko a). od twojego riserczu na jego temat, b). od pytań jakie zadasz, c). pytań jakie zadasz do odpowiedzi które uzyskałeś. Kwestia wiary - 12 lat temu miałem podobne wątpliwości. Towarzystwo wzajemnej adoracji? Ktoś cię kiedyś we fandomie adorował? Ktoś tu kogoś adoruje? Każdy sam siebie adoruje raczej. Co do ograniczenia - sam sobie je narzucasz, nie wiem może lubisz. Dam ci przykład - możesz napisać dajmy na to do grafika, z grafikami mało kto gada, a mamy w kraju kilku. Albo do autora gry co oczywiste, albo to aktywisty fandomowego co to się na sieci nie udziela lecz daje czadu na konwencie, albo do lokalnego klubu, albo do znanego fana gry x, albo do znanego trolla z pfff+. Masz bazyliony możliwości.
OdpowiedzUsuń"Z kamerą wśród trolli" to byłby dobry cykl.
UsuńO trollach to mógłby być reportaż, ale to za rudny gatunek, nigdy żadnego nie napisałem, nie znam taż nikogo kto w erpegowym światku robiłby taki reportaż.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń