środa, 25 grudnia 2013

Karnawał Blogowy #50: Sposobów 15 na dobrą publicystykę RPG

Jeśli jest coś, co w blogach nie specjalnie mi się podoba, to fakt, że blogi hobbystyczne systematycznie zabijają gatunki (czy też formy) dziennikarskie. Oczywiście notki blogowe, czy wpisy nie robią tego otwarcie, to raczej coś, co nazwałbym skutkiem ubocznym. Ot, zamiast felietonu - notka, zamiast omówienia czy analizy – wpis. Nie twierdzę, że to źle – bo blogi mimo wszystko demokratyzują dziennikarstwo, piśmiennictwo i same w sobie stanowią gatunek z masą podgatunków.
Tekst bierze udział w akcji Karnawał Blogowy #50: Publicystyka


W czasach kiedy zaczynałem pisać i upubliczniać swoje erpegowe przemyślenia, blogi były w zasadzie niczym innym, niż tylko prywatnymi dziennikami czy pamiętnikami. W roku 2002 mało kto znał blogi tematyczne, korporacyjne, hobbystyczne. Blogosfera eksplodowała kilka lat później i do dziś mam znajomego, który kiedy słyszy słowo blog, myśli że to pamiętnik nastolatki (pewnie ostatni taki chodzi już po świecie).

Zamiast bloga, w roku 2002 można było posiadać stronę, portal, vortal albo magazyn. W każdym przypadku, aby mieć coś podobnego należało znać HTML i kręcić się już przy CSS. Portal czy vortal wymagał znajomości PHP oraz MySQL, aby zbudować na nich autorski silnik. Choć pojawiały się już gotowe CMSy takie jak np. phpNUKE czy fora Bbphp. Nie mniej jednak wiązało się to koniecznością opłat hostingowych.

W roku 2002 założyłem więc magazyn poświęcony grom fabularnym. Taki magazyn, był po prostu stroną internetową, aktualizowaną w stały odstępach czasu – w moim przypadku co miesiąc. Darmowy hosting na Interii, czysty HTML z CSSem i sporo czasu na pisanie tekstów oraz absolutny brak komentarzy.

Samo stwierdzenie, że „wydaje się” magazyn, narzuca już pewne pseudo dziennikarskie ramy, co więcej zmusza do ustosunkowania się wobec gatunków. Wzorem było dla mnie czasopismo Magia i Miecz oraz Portal. Nie miałem jednak zamiaru kopiować formuły tych czasopism, chciałem aby mój magazyn był ich zaprzeczeniem. Postawiłem więc na twardą publicystykę, którą rozumiałem wówczas jako zbiór takich gatunków jak recenzja, felieton, wywiad, reportaż, relacja, omówienie, analiza, opinia, wiadomość, zapowiedź, z absolutnym pominięciem scenariuszy, zahaczek, historii postaci – czyli całego erpegowego mięcha. Pismo miało być też skierowane do lokalnej społeczności, a w moim niewielkim mieście sporo się wówczas działo – kilka fanzinów, larpy, fundowanie klubu, duży serwis, po prostu masa fermentu, który wysoko procentował.

Dziś, w dobie galopującej blogeryzacji, tego rytmu oraz uporządkowania brakuje mi najbardziej. W przestrzeni panuje spory chaos – notki wyskakują niespodziewanie, blogi skaczą po tematach, po gatunkach. Same zaś gatunki stają się coraz bardziej zatarte. Te mniej znaczące, wypierają to co wartościowe. A te, które ocalały nieco się degenerują. Bardzo dużo suchych recenzji, sporo bezpłciowych newsów, nieświadoma felietonistyka. (Oj, uświadomiłem sobie, że na starego zgreda wyszedłem ze dwa akapity wcześniej.)

Zastanówmy się jak wyjść z tego impasu. Najlepiej będzie, jeśli odniosę się do własnych doświadczeń i spostrzeżeń na temat gatunków, którym warto przywrócić blask.

Felieton

Felieton – to teoretycznie najłatwiejszy gatunek, jak wspomniałem sporo blogerów uprawia go mniej lub bardziej świadomie. Jednakoż pozwolę się sobie ze sobą nie zgodzić. Tak naprawdę, to wymagająca, acz dająca wielkie możliwości forma, aczkolwiek jakby bezforemna. Dobry felieton jest stosunkowo krótki i zwarty. Poświęcony często bieżącej tematyce, ale nie koniecznie – ot, to idealny gatunek do wyrażania tego co autorowi siedzi na wątrobie. Często więc felietony są krytyczne wobec pewnych zjawisk, piętnujące jakieś zachowania i tendencje. Nikt nie pamięta, ale Seji pisał na Polterze swoje „Marudzenia”, a w Polityce mamy Stommę, Passenta (obaj felietoniści kiedyś zdecydowanie mniej marudzili). Felieton bywa też satyryczny – mniej lub bardziej. Stanisław Tym kpi na łamach Polityki z polityków trochę przy tym między wierszami marudząc jak dwaj wcześniej wymienieni. Za to Wojewódzki ostro jedzie po bandzie waląc w cyklu Mea Pupla w gwiazdy i gwiazdeczki tzw. showbiznesu – coś podobnego w kilku numerach Gwiezdengo Pirata uprawiał z powodzeniem Trzewik. Groński zaś bywa ciepły, zabawny lub smutny na przemian, ale zawsze pełen anegdot. To takie oczywiste przypadki dobrych felietonistów. To co mniej oczywiste i w erpegowym światku w zasadzie niewykorzystywane, to formy jakie felieton może przyjmować – a jest elastyczny niczym durex napełniony wodą.

Felietonista ma prawo świadomie rozmijać się z prawdą, wysysać z palca i ubarwiać, pogrubiać, uwydatniać, wręcz hiperbolizować do granic groteski włącznie. Felietonista może wymyślić sobie alterego, głupsze lub mądrzejsze niż on sam. Felietonista może gadać sam ze sobą, rozmnożyć się, robić wywiady z nieżyjącymi. Pisać listy od czytelników i samemu na nie odpowiadać. Form jest zatrzęsienie – poważnie, nalejcie wody do prezerwatywy, i zobaczcie ile jej się tam zmieści.

I co najważniejsze, felieton jest jak tarcza – czegokolwiek nie napiszesz, zawsze możesz powiedzieć, że to był tylko felieton i zlinkować do mojego bloga. Ale... felieton kocha cykl, cykl lubi mieć nazwę, nazwa ustala formę. Najprostszy przykład z naszego podwórka: Tetryki. Trudność felietonu polega na tym, aby dobrze dobrać jego formę, język, punkt widzenia „podmiotu czynności twórczej”, tak aby było w miarę krótko, cyklicznie i atrakcyjnie.

Wywiad

Wywiad – gatunek, który w blogosferze praktycznie nie występuje. W zasadzie często korzysta z niego Borejko, czasem przy okazji premiery nowej gry inny bloger. Poza tym, posucha. Zabawne jest to, że wywiad jest najłatwiejszą, najbardziej ergonomiczną dla autora formą publicystyki. Blogerzy, autorzy, fejmusi to istoty próżne. Każdy chce, żeby ich ksywa, blog, dzieło pojawiło się u kogoś innego. To łechce – możesz się zapierać nogami i rękami, nawet jeśli nie masz parcia na szkło, fajnie się czujesz, jak inne bloger coś fajnego o tobie napisze, wzmiankuje twoją grę lub tekst, to jest ci miło. Wyślij propozycję wywiadu do 10 osób, a 8 się zgodzi, 1 oleje bo ma cię za nic, 1 jedna z bólem serca powie, że nie ma czasu.

Odrzucenie, to to czego nie musisz się obawiać, choć wydaje się, że jest to najtrudniejsze wyzwania. Trudne jest coś innego – trudno jest wymyślić fajne pytania.

Mam na to swoją sprawdzoną metodę. Nigdy nie wysyłam pełnej listy. Umawiam się na partie po 3 pytania. Wysyłam dwa ogólne i jedno szczegółowe. Jak dostaję odpowiedzi wysyłam następne 3 dbając o to, aby choć dwa nawiązywała do wypowiedzi. Dzięki temu łatwo uniknąć onetowych pytań z dupy. Rozmówca nie jest przygwożdżony nadmiarem kwestii, więc napisze więcej niż oczekuję. I mam w miarę zwarty wywiad, który nie rozłazi się na boki i choć trochę przypomina rozmowę. A jeśli rozmówca popłynie, zawsze mogę do fragmentu jego już udzielonej odpowiedzi dopisać pytanie. Podsumowując – ty piszesz 10 zdań ze znakiem zapytania na końcu, a dostajesz 100 zdań zakończonych kropką i nagrodę biznesmena roku.

Recenzje i omówienia

Recenzje i omówienia – problem recenzji nie dotyczy specjalnie blogosfery, nie jest to popularny gatunek, ot pojawi się coś raz na jakiś czas. To raczej problem serwisów. To także mój problem, bo z recenzjami mam zawsze kłopot. Zacznijmy może ode mnie.

Nie potrafię napisać krótkiej recenzji, wiecie takiej jakie pisywał Trzewik w Gwiezdnych Piratach z czasów papierowych. Nie ma bata. Recenzję Bandits and Battlecruisers rozwlekłem na 5 długich wpisówco dało w sumie między 20 a 40 tysięcy znaków (nie pamiętam). Trzewikowi wystarczyłoby 500 – 1000. Mój problem wynika z tego, że mieszam recenzję z omówieniem. Dlaczego? Bo o tym, że istnieje coś takiego jak omówienie przypomniałem sobie dopiero przed momentem. Ta forma opisowej recenzji była popularna we wczesnych numerach Magii i Miecza. Rozwlekłe artykuły opisujące podręcznik rozdział po rozdziale – do dziś pamiętam tę poświęconą grze King Artur Pendragon czy GURPS. Najwyraźniej dążę do podobnego wzorca. Takie recenzje mają z pewnością sporą wartość poznawczą i są z reguły bardzo obiektywne – co w przypadku recenzji wcale nie musi być zaletą. Ale o tym za chwilę. Ja ten obiektywizm niweluję, wsadzając gdzie popadnie osobiste oceny cech recenzowanej gry, każdego rozdziału czy co ważniejszych koncepcji. I nie sądzę, aby było to specjalnie zdrowe. Uważam jednak, że omówienia gier – czy może lepiej recenzje opisowe są dosyć ważne z punktu widzenia czytelnika, który dzięki temu może zapoznać się z zawartością podręcznika czy dodatku i choć sam unikam obiektywizmu, to bardzo go cenię. Takich recenzji jest jednak jak na lekarstwo. Dominuje odmienne podejście, które byłoby równie wartościowe gdyby recenzenci mieli jaja we właściwym miejscu.

W przypadku najpopularniejszej formy recenzji, która skupia się w finale na wystawieniu oceny liczy się dla mnie subiektywizm. Pisał o tym także Furiath. Tak naprawdę za ten rodzaj recenzji pełną odpowiedzialność ponosi jej autor, bo to on wyrabia sobie markę, to on buduje sobie grono czytelników o podobnych gustach, którzy mogą jego zdaniu w ciemno zawierzyć. Obiektywna recenzja to mit, obiektywna recenzja to bezużyteczny tekst – trzeba sobie to zapamiętać. Recenzent, który idzie w tej kwestii na kompromisy sporo traci, bo okazuje się, że czytelnik dzięki niemu popełnić może błędną decyzję. Dlatego dla mnie nie liczy się sama treść, dla mnie liczy się autor. Są tacy, których gusta pokrywają się z moimi w 80%, są tacy, których zdanie jest tożsame z moim w 20% przypadków. Pamiętam recenzje z pierwszych numerów Świata Gier Planszowcyh. Oto gra która dostaje ocenę 8/10, a zaraz gra z oceną 10/10. Ta pierwsza spod palców Trzewika, druga spod ręki Pędraka. Kupuję obie gry, w pierwszym przypadku zachwyt, w drugim rozczarowanie. Czy Pędrak mnie wyrolował? Nie. Po prostu nie znałem wówczas jego gustu, a doceniał on zupełnie inne rzeczy niż te, które mi pasują. Nie mniej jednak, na forum internetowym jest cała kupa osób, które podzielają zdanie Pędraka. Polecił on grę, którą uwielbiał, która w swojej klasie jest świetna. Miał jaja na miejscu. A mógłby przecież napisać popularne w recenzjach i zachowacze pierdoły: nie polecam graczom takim i siakim, a w minusach walnąć nie dla każdego i polecieć grze po ocenie, dać zachowawcze 7/10. Tylko czy jest fair, aby recenzent wystawiał ocenę grze, która jest niezgodna z własnym odbiorem? Nie. Gość wziął odpowiedzialność za to co napisał, i dzięki temu jeśli następnym razem poleci lub odradzi jakąś grę, z jego opinii w ciemno będą mogli skorzystać zarówno ci, którzy jego gust podzielają, jak i ci, którzy go nie podzielają (na zasadzie opinii odwrotnej).

W Świecie Gier Planszowych była też taka zasada – o słabych grach nie piszemy. Bo gier planszowych jest tak dużo, że nie warto marnować miejsca na słabizny. Przeto czytelnicy nie uświadczali kszanka-zone na łamach. Słabizny wracały do wydawców. W przypadku gier fabularnych jest inaczej. Oto w najlepszym razie kilka gier do recenzji rocznie. Dlatego każdy podręcznik, który trafia do redakcji zostanie zrecenzowany i każdy oceniony. Tendencja jest też prosta, założenie odgórne gry wydane w Polsce są albo słabe, albo średnie. A żadnej nie warto polecić. Oto szklany sufit, wyżej niż 8,5 nie podskoczysz. Serwisowy recenzent jest jak ta pani od matematyki, którą miałeś w liceum: mówiła bardzo dobrze, siadaj dostateczny.

Problem oceny wynika prawdopodobnie z niezrozumienia tego, jak czytelnik rozumie ocenę. Czytelnik widząc liczbę działa instynktownie i interpretuje ją jako: polecam, nie polecam oraz w środkowym przedziale jako nie mam zdania, trudno powiedzieć, zagraj u kolegi, mam wątpliwości. Największy rozdźwięk między tym co recenzent myślał kiedy oceniał, a tym co o jego ocenie myśli czytelnik, jest na granicy „polecam”, a „mam wątpliwości”. Jak sądzę, recenzent myśli, że poleca od 7 w górę, 5 i 6 zostawia dla gier średnich, a poniżej to oceny słabe. Lecz odbiór jego oceny dramatycznie rozmija się z intencją, okazuje się, że recenzent ponosi druzgoczącą porażkę komunikacyjną. Dla czytelnika polecam to oceny od 9 do 10, „mam wątpliwości” to 7 do 8, a nie polecam to od 1 do 6. Co bardziej zorientowani dostrzegą w tym odbicie wskaźnika NPS (który choć nie jest doskonały, jest bardzo dobrym narzędziem i sam oceniam go 9/10). Jedynym lekarstwem jest tu sprowadzenie oceny do wspólnego mianownika, pisma komputerowe np. CD-Action już dawno to zrobiły, recenzenci gier fabularnych i planszowych ciągle mają klapki na oczach. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że przyzwyczajeni są do występowania z pozycji siły (ja oceniam, ja decyduję) i ratują się bezużytecznym opisowym wyjaśnieniem ocen, ale prawda jest taka, że to nie działa, bo ich siła ma najczęściej charakter urojony.

Prawdopodobnie problem z ocenami wynika też ze zbytniego skupienia na mało istotnych kwestiach i przeszacowanemu wpływowi pierdół na ocenę. Często mam wrażenie, że recenzent domyślnie daje 10/10, a potem za każdą wadę odejmuje, na siłę ich szukając nieistotnych baboli. Brak po prostu bilansu. Co wskazywałoby na to, że recenzenci piszą nie dla konkretnego czytelnika, któremu mogą wskazać fajny produkt, czy odradzić fuszerkę, ale podchodzą do tej kwestii bezpłciowo pisząc dla każdego. Innymi słowy boją się, lub nie mogą pozwolić sobie na bardzo wartościowe podejście subiektywne i budowanie własnej recenzenckiej marki. No cóż, jaja mają gdzie indziej. Ale jak się chce, to da się tę sytuację naprawić. Wystarczy być szczerym z samym sobą, polecać to co chcemy polecić i nie bać się tego. Wierzcie mi, że szybko takie podejście procentuje.

Największym problemem recenzenta serwisowego jest to, że często dostaje w łapy gry, których sam nigdy by sobie nie kupił. Dostał to pisze recenzję. Siada i pisze na temat, który absolutnie go nie interesuje, bo jest fanem mainstreama a recenzuje indiasa, albo odwrotnie, w przypadku gier planszowy dostał fillera, a uwielbia ameritrashe i tym podobne przypadki. Wynikiem jest niezadowolenie recenzenta, czytelnika, redakcji, wydawcy. Cieszą się tylko hejterzy. No sami powiedzcie czy to zdrowa sytuacja? Dlatego zawsze, ale to zawsze, nad recenzje opatrzone dopiskiem: dziękujemy wydawnictwu X za udostępnienie egzemplarza gry Y, przedkładam recenzje i oceny osób, które polecają bądź odradzają grę zakupioną z własnych funduszy.


Koniec

Ponieważ chciałbym wyrobić się w czasie i zmieścić w ramach karnawału blogowego o numerze ewidencyjnym 50, pozwolę sobie w tym miejscu, ten gigantyczny tekst zakończyć. Z dużą dozą prawdopodobieństwa, w przyszłości będę ten „wpis” repostował dzieląc go na mniejsze fragmenty i poprawiając bądź uzupełniając. Choć chciałbym, to nie mogę go też wyleżakować, więc idzie w sieć z dobrodziejstwem inwentarza, niemal spod palca. Za co przepraszam. Mam jednak nadzieję, że przymkniecie oko i dyskusja nie zdryfuje na interpunkcję lub ortografię – mam świadomość, że w tekście zakopałem sporo min, których w tej chwili nie potrafię dostrzec.

6 komentarzy:

  1. Tekst jest bardzo na miejscu. Fajnie, że o tym napisałeś i zwróciłeś uwagę na takie coś jak gatunki literackie. Rzeczywiście prowadząc bloga można o nich całkowicie zapomnieć. A szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do wywiadów, z kim? Ze swoim graczem, swoim prowadzącym grę, jakimś blogerem erpegowym? Nie każdy ma pod ręką jakiegoś aktywistę klubowego fantastyki/erpegie/planszówek) czy konwentowego.

    Środowisko mikroskopijne, część kandydatur na wywiad w realizacji może przypominać wzajemne towarzyszenie adoracji. Zresztą, nie każdy ma coś ciekawego do powiedzenia, kolejne ograniczenie zbioru potencjalnych kandydatur...

    OdpowiedzUsuń
  3. Michał - z kim chcesz. To co ktoś ma ciekawego do powiedzenia zależy tylko a). od twojego riserczu na jego temat, b). od pytań jakie zadasz, c). pytań jakie zadasz do odpowiedzi które uzyskałeś. Kwestia wiary - 12 lat temu miałem podobne wątpliwości. Towarzystwo wzajemnej adoracji? Ktoś cię kiedyś we fandomie adorował? Ktoś tu kogoś adoruje? Każdy sam siebie adoruje raczej. Co do ograniczenia - sam sobie je narzucasz, nie wiem może lubisz. Dam ci przykład - możesz napisać dajmy na to do grafika, z grafikami mało kto gada, a mamy w kraju kilku. Albo do autora gry co oczywiste, albo to aktywisty fandomowego co to się na sieci nie udziela lecz daje czadu na konwencie, albo do lokalnego klubu, albo do znanego fana gry x, albo do znanego trolla z pfff+. Masz bazyliony możliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Z kamerą wśród trolli" to byłby dobry cykl.

      Usuń
    2. O trollach to mógłby być reportaż, ale to za rudny gatunek, nigdy żadnego nie napisałem, nie znam taż nikogo kto w erpegowym światku robiłby taki reportaż.

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń